0
Katja 6 stycznia 2017 17:47
To już ostatnia część mojej karaibskiej wyprawy. Barbados wybrałam między innymi dlatego, że to niewulkaniczna wyspa i dlatego, że… miałam bardzo tanie połączenie z Dominiki;)



Na lotnisku czeka na mnie Kent. Od razu znajdujemy wspólny język:D czyli jedzenie :D jedziemy zatem po ROTI. To coś podobnego do placka z tortilli z różnymi dodatkami. Proszę Kenta, by wybrał za mnie. No to mam- sama się prosiłam. Bierzemy na wynos. Odwijam i… mam z jagnięciną, której… nie jadam. No trudno. Dzisiaj jadam. Przyprawione na ostro. Jem ale kiedy zaczynam pluć kawałkami kości- rezygnuję. Jestem pewna, że w wersji wegetariańskiej byłoby pyszne:) Kent zostawia mnie w domu (wynajmuję jeden z pokoi na parterze) i wraca do pracy. Tak, Barbados bardziej przypomina mi Europę niż Karaiby. Praca na dwa etaty, willa, ogródek, kilka samochodów i kredytów. Rzadko można spotkać ich w domu. Diana (żona) pracuje jako asystentka dentysty, potem biegnie na drugi etat, a na koniec wieczorami sprząta pokoje, które wynajmują. Wtedy też mamy czas, by pogadać;) przychodzi do mnie codziennie wieczorem zapytać co dziś robiłam. Ale jak zwykle nasze rozmowy kończą się na gadaniu o… sukienkach;)



Mieszkam całkiem blisko plaży- jakieś 15 minut spacerem. Najpierw muszę pokonać drogę szybkiego ruchu, a potem już „z górki”. Kiedy docieram tam po raz pierwszy nie mogę uwierzyć. Piasek naprawdę ma różowy odcień. Czytałam gdzieś o tym- że występuje, w niektórych miejscach na Barbados. Ale nie sądziłam, że znajdę go tak blisko:D






Tak, Barbados to niewątpliwie piękne plaże i czyściutki piasek. Czysta jest też woda- i mam na myśli tę do picia, z kranu. To miła odmiana po wcześniejszych wyspach, gdzie wolno pić tylko tę przegotowaną lub butelkowaną. Woda na Barbados jest jedną z najczystszych na świecie.



Komunikacja: tutaj zupełnie po karaibsku- czyli wszyscy upchnięci i bus pędzi z zawrotną prędkością. Już jestem przyzwyczajona, ale czasem nadal robi to na mnie wrażenie. Postanawiam zwiedzić całą wyspę. Wstaję wcześnie rano i w drogę. Pierwszy bus zawiózł mnie do Bridgetown, wysiadłam na parkingu dla prywatnych busów. Tam przeszłam kilka ulic, by znaleźć dworzec żółtych autobusów. Łapię w ostatniej chwili mój. Widzę nawet dwóch turystów w środku. Mój cel to: Harrison Cave – jaskinia. Na wejściu postanawiam się ubrać. Przyszykowana siedzę i czekam na swoją kolej. Myślę o tych wszystkich porozbieranych do ramiączek ludziach- jeeeny ale zmarzną. Haha już po chwili okazuje się, że jaskinia jest bardziej niż ciepła.











Wychodząc stamtąd idę przed siebie. Po kilku minutach przy płocie widzę menu na dziś. Nie jestem głodna. Ale to miejsce jakoś mocno mnie przyciąga. Malutki drewniany domek, na tarasie stoliki. Wchodzę i siadam. Pytam ludzi, którzy siedzą obok co jest do jedzenia. Niewiele. Ale za to jakie:DDDDDDDDD



Po jedzeniu biegnę do kuchni, by uściskać panią, która to zrobiła. Ten obiad był taki… nasz domowy. Tego mi brakowało. Ryba, słodkie ziemniaki przyrządzone pikantnie, połączone z ananasem.



Przy stole poznaję starsze małżeństwo z Anglii. Chwilę rozmawiamy, pytają co teraz będę robić. Podrzucają mnie do ogrodu – jednego z najładniejszych jakie kiedykolwiek widziałam. Ale największą zaletą tego miejsca, jest… jego twórca- który sam oprowadza gości…

Hunte’s Gardens



















































Stamtąd idę kilka kilometrów spacerem. Chcę dostać się do Bathsheba. Ale najpierw spędzam trochę czasu na złym przystanku.



Potem znajduję właściwy…i mam sporo czasu, bo autobus będzie za 1,5h. No to czas na… nie wiem jakim cudem go tu znalazłam, ale jak mam czas;)



Po chwili podjeżdża kierowca innego autobusu, pyta czy kawałek mnie podrzucić, bo skręca do szkoły. Dziękuję. Szkołę widać z przystanku;) mija kilka minut i zlitował się inny kierowca. Jedzie na przerwę obiadową i zabierze mnie tam gdzie chcę- plaża w Bathsheba.







Spędzam tu godzinę obserwując fale, a potem 2 h czekam na autobus;)



Kiedy docieram do Bridgetown jest już ciemno. Biegnę na busa. Uff udało się. Potem myślę, że przecież to nie Dominika- tutaj nie muszę łapać busa do 17tej.

Kolejny dzień zaczynam leniwie. Wybrałam się do Bridgetown, krzątam się trochę.





Mój plan na dziś: znaleźć żółwie. Na Barbados to popularna atrakcja. Na plaży wiele osób proponuje wykupienie takiej wycieczki. Ja chcę znaleźć je sama. Udaje się. Ale… kiedy mam już wejść do wody stwierdzam, że nie tym razem. Kręcę się po tej plaży w kółko. Bardzo chcę..ale nie wchodzę:D Nie chcę psuć zabawy innym. Jest już kilka osób, które z nimi pływa. A ja:D znając mnie- zaczęłabym piszczeć:D



Plaża na której możesz znaleźć żółwie i popływać z nimi zupełnie za free to Carlisle Bay.



Stamtąd jadę do OISTINS. Powód jest jeden- jedzenie.
Oistins słynie z przepysznych ryb. Ale okazuje się, że powodów, by tam jechać jest więcej. Jeśli lubicie oglądać samoloty z bliska, to tam akurat podchodzą do lądowania i widać je całkiem nieźle. Najlepiej widać to z plaży Miami. Chociaż plaża z różowym piaskiem była świetna, to pełna turystów. Ta była dla mnie wręcz idealna. Malutka, turystów prawie wcale.

















Odwiedzam Pat’s Place. Zamawiam Marlina i Tuńczyka. To prawdziwa uczta. No tak. Z przejedzenia nie śpię potem pół nocy. Ale chociaż wiem za co;)





Oistins odwiedzam również w piątek- bo mieszkańcy Barbadosu twierdzą, że w piątek po prostu trzeba tam być. Dla mnie każdy inny dzień spędzony tam będzie super. Byle nie piątek. Tłumy to jedno, a do tego wielki festyn i muzyka, czasem nie najwyższych lotów;) Stojąc tam stwierdzam, że muszę się napić, może wtedy zrozumiem o co chodzi. Po jednym drinku, poddaję się

Następny dzień spędzam z Kentem- dziś postanowił wziąć wolne w pracy i zabiera mnie na wycieczkę. Najpierw odwiedzamy Holetown. Potem Speighstown, gdzie zatrzymujemy się na…Jedzenie:DDDD
W końcu mam przyjamność spróbować Fish Cakes – i jak widzicie są…Pyszne;)









Potem lody- mmmm już dawno nie jadłam lodów
Popychamy je ciastkami z kokosem, czymś podobnym do mandarynek i zapijamy jakimś napojem- nie pytajcie- nie mam pojęcia co to było;)



Dalej jedziemy do Animal Flower Cave. To jaskinia, w której można… pływać. Wiem to- dlatego mam przygotowany strój kąpielowy. Kent nie wie- dlatego zostaje na brzegu;)













To niesamowite- woda w jaskini wygląda na zupełnie płytką. Kamienie są bardzo śliskie- ale powoli robi się głęboko. Dopływa się do tego miejsca:



Na koniec odwiedzamy Cherry Tree Hill – to dla nich ważne miejsce i piękny widok. Dla mnie chyba nie aż tak;)



Następnego dnia biegnę oglądać Concorde. Nawet dla tak opornej technicznie osoby jak ja – Concorde to wielka frajda. Oglądam z otwartą buzią- wyobraźcie sobie- podczas lotu kabina pilotów była otwarta- można było tam zaglądać i nawet z nimi rozmawiać! W grupie zwiedzających są ze mną dwie starsze osoby, które latały w tamtym czasie Concorde- z łezką w oku opowiadają swoje wspomnienia.



Plan na popołudnie mam jeden- odkąd przyleciałam wiem, że dziś jest ważny dzień na wyspie. Najważniejsze wyścigi konne w roku. Diana nalegała bym ubrała się ładnie. Nie mam takich ubrań ze sobą, więc gdy zobaczyłam w końcu jakiś sklep, kupiłam sukienkę. Mówiła, że to bardzo ważne.
Ale najpierw plaża- mam jeszcze kilka godzin. Wrócę do pokoju i przebiorę się zanim wyruszę na wyścigi.
Ale potem… na plaży jest tak fajnie, świeci słońce, idę coś zjeść. I trafiam na happy hours… Do obiadu dostaję… dwa piwa. Myślę- nieeee. No dobra jedno. I to jedno sprawia, że słowa Diany jakoś nabierają innego znaczenia. Myślę sobie- może wcale nie jest to takie ważne, by zakładać tą kieckę. Przecież jestem na wczasach. Przecież na pewno będą inni turyści. Przecież nie wierzę… I argumentów nagle mam 1500:D Idę prosto z plaży. I kiedy wchodzę na trybuny… zastanawia mnie jedno- jakim cudem ochrona mnie wpuściła :DDDDD





































Diana miała rację. Pomyślcie jaką miała minę kiedy mnie zobaczyła:DDDD Po wyścigu przeniosłam się za płot- tam już wyglądałam zupełnie normalnie.



A potem do baru obok plaży, gdzie chwilę oglądałam jeszcze w telewizji występy po wyścigu.



Potem spaceruję po innej plaży, a wieczorem zbieram się do lotu następnego dnia.

















Za kilka dni mam lot do domu- z Miami. Ceny noclegów są zawrotne. Jeszcze w Polsce decyduję się na couchsurfing. Mój gospodarz Steve- przyjmuje tylko dziewczyny. Wcale mu się nie dziwię- tym sposobem zawsze ma ugotowane jedzenie;))) I śpię z psem Steva na plecach i Olgą, która również tu nocuje. Śpi też na sąsiedniej kanapie Niemka, dwie dziewczyny z Japonii. Następnego dnia części ekipy wyjeżdża i przyjeżdżają nowe. Wieczorem robię kolację, ale za to rano – Olga robi nam naleśniki zanim wyjdę na pociąg. Mimo, że miejsce jest świetne, a ludzie przesympatyczni, uciekam z powrotem na Karaiby.


















Na lotnisku pytają mnie- dlaczego wyjeżdżasz po dwóch dniach- mówię- Miami nie dla mnie….



Dodaj Komentarz